Moherowa koalicja

Z RPedia

Moherowa Koalicja - pogardliwe określenie, którym Donald Tusk nazwał koalicję Prawa i Sprawiedliwości z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin podczas debaty po expose premiera Kazimierza Marcinkiewicza w dniu 10 listopada 2005 roku.[1][2][3]

Kontekst[edytuj | edytuj kod]

Przymiotnik moherowa został użyty ze względu na elektorat Ligi Polskich Rodzin, a także Samoobrony, który w dużej mierze złożony był z ludzi starszych, których elementem ubioru, nakryciami głowy bywały często moherowe berety. Koalicja PiS-Samoobrona-LPR oraz ich elektoraty były też pogardliwie określane moherowymi beretami. Z tego też względu przed przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi w 2007 r. powstało w kręgach Platformy Obywatelskiej i jej elektoratu inne pogardliwe dla starszych ludzi hasło zabierz babci dowód. W tym samym czasie w kręgach Platformy Obywatelskiej, przychylnych jej mediów (głównie TVN) oraz elektoratu popularyzowano hasło młodzi, wykształceni z dużych miast, na kontrastujące z moherowymi beretami określenie cech elektoratu Platformy Obywatelskiej.

Treść wypowiedzi Tuska w Sejmie[edytuj | edytuj kod]

Chciałbym na koniec powiedzieć parę słów także do tych wszystkich, którzy dzisiaj z niepokojem obserwują to, co się dzieje w polskim parlamencie, bo chciałem powiedzieć, żeby nie tracić nadziei. Znaczy, Polska naprawdę nie jest skazana na, tak jak ją Polska od wczoraj nazywa, moherową koalicję.

   (Głosy z sali: Uuu...)

   (Głos z sali: Kłamstwo.)

   Polska ma szansę (Oklaski), Polska ma nową szansę na koalicję, która przywróci nadzieję na polską dumę narodową, na prawdziwy polski patriotyzm, patriotyzm, którego nikt nie pomyli z ksenofobią, którego nikt nie pomyli z takim defensywnym, pełnym nieufności nastawieniem do świata zewnętrznego.

   (Głos z sali: Po co taki nudzi...)

   I chciałbym powiedzieć tym milionom Polaków, którzy dzisiaj niepokoją się o to, co się dzieje, co się stało z politykami Prawa i Sprawiedliwości, że wszystko jest jeszcze w Polsce możliwe, jeśli nie dziś, to może za miesiąc, może za rok i że Platforma Obywatelska będzie stałym punktem odniesienia dla waszych marzeń. Polska nie jest skazana na tę smutną koalicję. (Oklaski) Jeśli ta nadzieja dziś jest trochę trudniejsza niż kilka miesięcy temu, to chciałbym, abyście także państwo tę deklarację potraktowali bardzo poważnie. Jak, panie prezesie, minie panu oczarowanie pełnią władzy, tą obsesją kontroli nad wszystkimi służbami tajnymi, jawnymi, dwupłciowymi, oczarowanie Andrzejem Lepperem i wizjami Polski Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin...

   (Głos z sali: On wszystkich poobrażał...)

   ...to możemy rozmawiać w przyszłości, bo Polska zasługuje na dobrą i mądrą rozmowę, a nie na koalicję niepokoju...

   (Głos z sali: Po co takie gadanie...)

   ...koalicję wzajemnych słabości i braku zaufania. Polacy zasługują naprawdę na większe zaufanie.

Geneza[edytuj | edytuj kod]

Przed wyborami parlamentarnymi w 2005 roku Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska zawierały szereg politycznych porozumień dotyczących politycznej współpracy w samorządach oraz zapowiadały wspólną koalicję - tzw. PO-PiS.[4] Opinia publiczna była pewna tej koalicji. Po wygranych wyborach parlamentarnych przez Prawo i Sprawiedliwość 25 września 2005 roku rozpoczęły się rozmowy koalicyjne obu partii, ale był to okres szczególny bo ważyły się w tym samym czasie losy kampanii prezydenckiej - wybory miały być przeprowadzone 9 i 23 października (dwie tury). Do drugiej tury przeszedł Lech Kaczyński i Donald Tusk.

Relacja Jana Marii Rokity[edytuj | edytuj kod]

O kulisach rozmów koalicyjnych pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską opowiedział Jan Maria Rokita w wywiadzie rzece z Robertem Krasowskiego „Anatomia przypadku”.[5] W wywiadzie tym czytamy między innymi:

Opisuje pan chaos po stronie zwycięzców. Po waszej stronie, po stronie pokonanych, jest on jeszcze większy.

No tak, wszystko zaczęło fruwać w powietrzu. Od pierwszego zwycięstwa PiS nie było już żadnego jasnego scenariusza. Nie tylko pomiędzy PiS i PO, ale także wewnątrz obu formacji. Z perspektywy PO, a zwłaszcza jej szefa, kwestia rządu została całkowicie zinstrumentalizowana względem wyniku wyborów prezydenckich. Trudno się zresztą temu dziwić. W warunkach, w których Platforma przegrała, a wynik wyborów spowodował, że w gotowy plan wdarł się chaos, niezbędny był jakiś spiritus movens koalicyjnego projektu, ktoś, kto miałby absolutną determinację i instrumenty potrzebne do doprowadzenia do koalicji.

Nie mógł to z oczywistych powodów być Tusk, który zawsze bał się rządu współtworzonego przez Rokitę i chciał tylko zostać prezydentem, kiedy zaś przegrał, miał naturalną skłonność do myślenia w kategoriach przyszłego odwetu za klęskę, a nie teraźniejszej koalicji na warunkach stawianych przez zwycięzców. Niestety, nie mogłem to także być ja, ponieważ od momentu przegranych wyborów nie mogłem dyktować ani tempa wydarzeń, ani warunków koalicji. Miałem już jawnie nieprzyjaznego Tuska za plecami i musiałem czekać na inicjatywę ze strony Kaczyńskiego. Bardzo deprymująca sytuacja. A Kaczyński – jak się miało okazać – po dwóch zwycięstwach nabrał takiej pewności siebie, że powstanie koalicji zaczął traktować jako jedną z możliwości, bynajmniej nie najbardziej oczywistą.

Byłem szczerze zdumiony, gdy w trakcie rozmowy ostatniej szansy z Tuskiem i ze mną absolutnie odrzucił postulat oddania Platformie jednej z pozycji rządowych w trójkącie MSW–sprawiedliwość–służby specjalne. Nie rozumiałem, o co mu w ogóle chodzi. Widać było przecież, że po jego podwójnym zwycięstwie wyborczym upadek idei koalicji oznaczać musi katastrofę przede wszystkim dla niego. Jakąś samobójczą próbę rządzenia bez większości parlamentarnej, po tym, jak obiecał ludziom przeprowadzenie rewolucji! To wydawało mi się absurdem, sądziłem cały czas, że on się jeszcze za chwilę obudzi z tego złego snu. W takich sytuacjach to zwycięzca musi wykazać determinację w doprowadzeniu do koalicji. Jeśli okazuje, że mu wcale tak bardzo nie zależy, to wszystko musi się w końcu posypać. Uważam, że wielka koalicja ostatecznie nie powstała, bo w krytycznym momencie chaosu zabrakło kogoś, kto by uznał jej powstanie za swoją życiową misję. Ot, i wszystko.

Jak na to wszystko patrzył Tusk?

W tonie szalenie konfrontacyjnym, ultymatywnym, zażądał ode mnie symulowania negocjacji rządowych z Marcinkiewiczem. Przez dwa tygodnie, do wyborów prezydenckich. Uważał, że symulacja powoływania rządu jest niezbędna do utrzymania jego własnych szans prezydenckich, a utwierdzali go w tym jego doradcy od kampanii wyborczej. Oczywiście zgodziłem się, uważając, że jest moim obowiązkiem ten rodzaj pomocy w jego kampanii. Ale nie bez znaczenia było to, że zachowywał się przy tym nerwowo i arogancko, wpadał na przykład we wściekłość, gdy rozmawiałem z Kaczyńskim o kandydaturze Marcinkiewicza, na krótko przed jej publicznym ogłoszeniem. To mnie już wtedy skłaniało do sceptycznego myślenia o rządowej perspektywie na przyszłość. Miałem jasność, że nawet jeśli ten rząd powstanie, to w Tusku może nie mieć realnego sojusznika. A już na pewno mieć go nie może w Tusku przegranym i pozostawionym na parlamentarnym zapleczu gabinetu.

Przypisy[edytuj | edytuj kod]

Niewykorzystane linki[edytuj | edytuj kod]

https://www.ukw.edu.pl/download/55501/siip1621.pdf